Beata Dulewicz – kobieta szczęśliwa, choć jeszcze nie do końca spełniona. Matka dorosłych, cudownych synów, żona wspaniałego mężczyzny. Nieprzyzwoicie wiekowa, jak na blogową debiutantkę. Co ją pchnęło do tego szalonego kroku? Kilka lat temu przyglądając się w milczeniu, przytłaczającej ilości świeczek na swoim urodzinowym torcie, stwierdziła, że czas zacząć spełniać swoje marzenia. Pojechała więc do Werony, żeby stanąć pod balkonem Szekspirowskiej Julii, następnie do Wenecji, by popłynąć gondolą. Zawitała też w Edynburgu, by wypić herbatę w kawiarni, gdzie powstał Harry Potter. Gdy po tych wojażach wróciła do kraju, w ulewny, letni dzień, ku ogólnemu zdziwieniu przechodniów, stanęła na ulicy, rozpostarła ramiona i przez dłuższą chwilę kręcąc się w kółko, z uśmiechem, przyjmowała na twarz krople deszczu. Po tym wszystkim pozostało już do spełnienia tylko jedno, ale za to największe pragnienie… powrót do pisania.